Ostatni wpis w tym roku. Co będzie w przyszłym zobaczymy.
Jest jeszcze sporo lokali do odwiedzenia i do opisania, ale czasem i mnie
dopada pikowanie w dół. Nowy rok nie będzie dla mnie łatwy, wiem to już dziś,
jeśli starczy mi sił i zapału pozwolę sobie dalej umilać ( lub i nie) Wam podróży
po kulinarnych uliczkach naszego miasta. Czasem może częściej, czasem może
rzadziej i nie chodzi o to, że już mi się nie chce, tylko wszystko wywróciło
się na lewą stronę. Zapraszam Was na mój Instagram( pod tą samą nazwą), tam
częściej i spontanicznej działam. Jeśli znacie miejsca, które jeszcze tu się
nie znalazły i ja do nich nie dotarłam, dajcie znać. I mimo, że ciągle wydaje
mi się, że piszę to do szuflady, to fajnie, że gdzieś tam daleko w wirtualnej
przestrzeni jesteście.
…
Stawiając kroki po miejskim bruku, tuż na tyłach Katedry,
mijam próg Sushi Moon. Restauracyjki z orientalnym sushi. Przyznam się Wam, że
sushi to absolutnie nie moja bajka. Nie te smaki i nie ta tematyka. Nigdy nie
była to kuchnia, która powodowała moje mocniejsze bicie serca. Sushi
kilkanaście lat temu przechodziło prawdziwy boom i najazd na polskie miasta i
prowincje. W dobrym tonie było wyskoczyć na lunch, czy biznesowe spotkanie do
sushi baru i pałeczkami wcinać krążki ryżu, ryb i alg.
To dzięki sushi, nauczyliśmy się jeść pałeczkami i
nauczyliśmy się nowych słów takich jak : hosomaki czy futomaki, bez
szczególnego zresztą zrozumienia.
Teraz nurt trochę się odwrócił, po fali burgerów, humusów,
falafeli- wracamy do tradycyjnych produktów, które rosną w naszych ogródkach.
Kiszonki, czyste mięso, jajka, miejscowe warzywa i owoce (sezonowe) są w
podstawie większości topowych sytuacji. Co więc z sushi barami ?
Ależ jako namiastka egzotyki, są one potrzebne, może nie w
takiej ilości jak w latach rosnącego w górę kapitalizmu, ale są odskocznią od
tego co jest nam doskonale znane. Dla mnie sushi ( mimo, że to nie moje smaki)
to taka mała celebracja. Coś jak parzenie herbaty i kolejne dodawanie
składników…cytryna, miód, długość parzenia. To trochę jak niedoprawiony tatar,
ze wszystkimi składowymi na talerzu, gdzie rozmawiając, bajdurząc w towarzystwie, tworzysz
własną unikatową kompozycję. I mimo, że to nie ty jesteś autorem, masz
przemożny wpływ na efekt finałowy. Sushi takie dla mnie jest.
Siedzisz nieudolnie trzymając pałeczki, masz te wszystkie
składniki: wasabi, marynowany imbir, sos sojowy i ta mnogość wariacji na temat
sushi. I tak siedzisz dalej, tu zamoczysz, tam podotykasz… rozpoczyna się gra.
Oby tylko tego nie spieprzyć.
Do ust napływa nadmiar emocji wywołanych ostrym, słodkim, słonym
smakiem. To wszystko miesza się na płaszczyźnie zaledwie jednego kęsa. Takie
właśnie jest dla mnie sushi. Niecodziennością.
Po kęsie sunę zupę udon, rybny wywar, namiastka rosołu.
Jestem zadowolona, bo wybrałam łagodną wersję. Tego nie da się nie zauważyć, że
ta cała japońska kuchnia, nawet w wersji „ z dala od oryginału” jest piękna kompozycyjnie.
Cały ten ład, kolory, układ, symetria, zbiory, trójkąty i kwadraty.
Dalej zagłębiam się w temperę. W sałacie mix warzyw i
krewetek, słodki sos. Ciepłe, rozgrzewające danie. A nigiri? A suskimi?
To zjem innym razem, w jakiś mocniej cieplejszy dzień.
Sushi Moon przy ul. Domina, gdzie przez witrynę jesteś
cichym świadkiem ludzkich wędrówek wzdłuż szosy (takie obserwacje umilają
oczekiwanie), można oczekiwanie na danie spędzić, patrząc się przez ramię szefa
kuchni, który w otwartej przestrzeni, roluje, kroi i symetrycznie układa. I
tak jak często w lokalach otwarta kuchnia to słaby eksperyment – tu jest ład i porządek. Porcje sushi, możesz
zabrać ze sobą, w dowolnych najróżniejszych zestawach. Zjeść po cichu w pracy w
czasie lunchu, zabrać do domu na kolację przy świecach. Czemu to tylko jest tak
bardzo, strasznie drogie. Dzięki, za liczne promocje, bez nich trzeba by podjąć
się jakieś dorywczej pracy, żeby na Sushi Moon starczyło. I mimo, że
uważam, że to nie dobrze być musi z dala od źródła, to sushi raz na jakiś czas
stać się może egzotyką, nawet jeśli trochę to fastfoodowa egzotyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz