Sezon letni, więc dziś bardzo letni
wpis. Chciałam słów kilka na temat plażowania i rzecz jasna jedzenia na plaży.
Chciałam tych słów kilka napisać z perspektywy Koszalinianina/ Koszalinianki na
mieleńskiej i około mieleńskiej plaży.
Rozumiem, że większość plażowiczów to
jednak przyjezdni i chcą, w te nieliczne słoneczne i ciepłe dni wypocząć po
uszy. Wystawiając pośladki ku słońcu chcą naładować swoje baterie słoneczne na
kilka ponurych miesięcy. Miła bryza z
nad morza, letnie promienie słońca i gigantyczna ilość jodu sprawiają, że
najzwyczajniej w świecie chce się jeść. Podstawowa refleksja to tak, że im
bliżej głównych wejść na plaże w Mielnie- wzrasta ilość i spada jakość konsumpcji wśród społeczeństwa. Leże więc ja, zwykła prawie miejscowa na
plaży, a koło mnie, od głównego wejścia, nadciągają niemal masowo z pizzą w
kartonach, zapiekankami w foli srebrzystej, z kebabami, z pierogami. Zapach
morskiej toni tłamszony jest bezczelnie woniom sosów . Na swoim kocyku czuję
się jak w jadłodajni i to niskiej jakości. Po obiadku deserek, więc pół plaży
ma mordki w bitej śmietanie. Jedzą, aż im się uszy trzęsą. Po deserku – kawka /piwko no i papierosek.
Papierosy na plaży to zmora. Na przystanku palić nie można , ale na plaży , koc
w koc, twarz w twarz to owszem. Piesek
się jeszcze wyhasa, porzucamy mu patyk, a jak się zacznie zakopywać to tak, że i nas przykryje złota piaskowa kołderka. Do tego co 3 minuty przechodzi ktoś krzycząc o popcornie, kukurydzy, piwie
zimnym i ciepłej kawie. ( już nikt nie sprzedaje jagodzianek w białym fartuchu,
wykrzykując co pikantniejsze rymowanki !) . Mam wrażenie ,że konsumują wszyscy
i wszystko.
Moje wczesne wspomnienia z dzieciństwa
dotyczące plaży i plażowania wiążą się z dwoma faktami. Pierwszy to taki, że
nigdy nie jechaliśmy smażyć się na główne plaże ( rodzice nie kryli przed nami,
że nie chcą byśmy co chwile naciągali ich na gofry i inne takie), a drugi, że
mama zawsze zabierała ze sobą domową wałówkę. W skład której wchodziły: kanapki, jabłka, ogórki małosolne,
pomidory, jajka, a nawet rozciśnięte ze śmietaną truskawki w słoiku. Zawsze
zjadaliśmy wszystko do ostatniej paróweczki hrabiego Barry Kenta ;). Do popicia: herbata
z termosu dla starszych, kompot dla młodzieży. Mama zawsze brała jedzenie, ale
nigdy nie zdominowało to naszego pobytu nad morzem.
Nie czuliśmy się alienami.
Wszyscy do dokoła na plaży mieli podobne wyposażenie.
I co? I dało się przeżyć bez tych
wszystkich „frykasów”, a ile się zjadło! Ile wybiegało !
Teraz domowa kanapka o obciach.
Tak chyba sądzi większość plażowiczów. Im
bardziej wysoce przetworzony produkt tym lepszy. Tak z pewnością pomyślałby
zielony kosmita przypadkowo lądując na plaży. A plastikowe worki na śmieci
trzeszczą w szwach od wszelkich opakowań, kartonów i kartoników. Wszędzie pety,
patyczki od mieszania kawy, jakieś kubeczki czy kapsle.
Postanowiłam więc, wywozić Swoich nieco
dalej od głównej plaży i karmić ich kanapkami, domowym ciastem, poić kompotem. Podkarmić
paróweczką, ogórka wcisnąć.Jest cisza. Jest spokój. Nikt nie marudzi, że na
kocu obok ktoś obżera się kebabem – a ja nie ! Wszystko co w domu pewnie
stałoby jeszcze ze 2 dni, skonsumowane
jest w mig. Ja się cieszę, że z apetytem jedzą moje wytwory. Oni się
cieszą, że jedzą. Wiem, że jest zdrowo i pożywnie, że jest w sam raz. I może bardziej rodzinnie. A Wy drodzy
czytelnicy, zabieracie na plaże kanapki ?
Fotosy :
W rolach głównych : kanapki ( chleb + szynka+ kiełki lucerny)
kompot z jabłek i malin
napój aloe vera king
ciasto kruche z jabłkami i rabarbarem
W rolach drugoplanowych : turyści z Mielna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz