Teza: Restauracja nie jest autentyczna
Prawda, czy fałsz? Bardzo trudno będzie odpowiedzieć na to pytanie. Być może to nawet nazbyt filozoficzna teza, a ja nie chcę pisać rozprawki. Chcę za to pokazać, że istnieją i zyskują na popularności alternatywne możliwości. Jakie? Już opowiadam
Kilka lat temu słyszałam o pewnym portalu w Holandii, thuisafgehaald, co znaczy „wzięty do domu”. To platforma, na której ogłaszają się zupełnie prywatne osobym które mogą „odsprzedać” jedzenie, które „wyprodukowali” w większej ilości na potrzeby domowe. Na stronę wrzucają zdjęcie lub opis, zaznaczają godziny odbioru i ilość porcji jakie mają dostępne oraz cenę. Ceny przeważnie są w granicach 4-8 euro za porcję. Odbiera się je osobiście z domu „kucharza”.
Nasze poszukiwania na owym portalu zaczynamy od wpisania kodu, wówczas serwis sam pokazuje nam najbliższe lokalizacje „kucharzy”. Oczywiście po wszystkim, można ocenić gotującego, zbiera on za to punkty, które tworzą klasyfikację. Dobry pomysł, nieprawdaż?
Mój znajomy Holender po rozstaniu z żoną, nawiązał wiele cennych i smacznych znajomości, do tego poznał kulinarne zdolności swoich sąsiadów, a jego ascetyczna do tej pory lodówka nigdy nie była już pusta.
A jak jest u nas? U nas w niewielkim mieście.
Podam tylko dwa przypadki. Dwa, bo dobrze mi znane i osobiście testowane. Chciałam opowiedzieć wam o Ewie, dowiedziałam się o niej od znajomej. Opowiadała i rozpływała się nad jej wspaniałymi daniami, ale także niezwykle ciekawymi zestawieniami kuchni wegańskiej. Pamiętam jak dziś, że była to rozmowa o wegańskim cieście piernikowym. Moja znajoma tak pysznie opowiadała o Ewie, o jej ręcznie kręconych majonezach i pasztetach, że ciekawość nie dawała mi spokoju. Niedługo potem nadarzyła się okazja poznania Ewy. Efka Marchefka, bo tak lubi być nazywana, prowadzi i zagospodarowuje przestrzeń na poddaszu swego domu. Tam odbywają się spotkania, wydarzenia kulinarne, ale nie tylko. Za to na co dzień Efkę Marchefkę możecie spotkać w jej słoikowym wydaniu. Codziennie, na FB, Ewa ogłasza co dziś gotuje, część z tych pyszności pochłania jej rodzina, natomiast część pakuje w słoiki i czeka na odbiór klientów. Ewa, która ma wiele lat doświadczeń w prowadzeniu ośrodka wczasowego, z premedytacją opuściła tę wakacyjną rutynę na rzecz zupełnie nowych historii. Dzięki temu ruchowi, przyznaje, że poznała mnóstwo ludzi. Ludzi ciekawych świata i nowych doznań, ceniących kuchnię domową, ale i poszukujących nowych smaków. Ewa współpracuje także z Kuchnią Społeczną, a tam aż mrowi się od ciekawych jednostek. Z każdym z klientów tworzy się swoista relacja. Praktycznie nikt nie przychodzi po prostu po słoik i wychodzi. Zawsze są rozmowy, kończące się niejednokrotnie debatami o życiu. Ewa podkreśla, że ten styl działaności oraz ten wybór jej drogi ogranicza rutynę i eliminuje powtórki. Jej klienci nieraz stanową wyzwanie, ponieważ często tworzy też pod zamówienie. Ewa cały czas się szkoli, uczy, podpatruje nurty i szpera w starych przepisach. Ważne dla niej jest niemarnowanie żywności i wykorzystanie wszystkiego do cna. Pewnie gdybyśmy byli w wielki mieście, klientami Ewy byłyby kulinarne freaki, ekstrema czy żywieniowy hipstersi. Tu jest inaczej, częściej spotyka ludzi z ciekawością, z holistycznym podejściem do życia, ze świadomością lub co nierzadkie z żywieniowymi wykluczeniami spowodowanymi chorobą lub złym doświadczeniem. Ewa podkreśla, że to co się dzieje w jej życiu teraz to pewnie etap. Jak długo potrwa, w co się przerodzi, nie wiadomo. Jedno jest pewne, ze zostanie blisko z jedzeniem, bo dla niej ono jest przyczyną do rozmów, do poznania i doświadczania. W słoikach, które u niej dostępne zamknięte pod wieczkiem są nie tylko wegańskie smaki, ale także serce i duża wiedza. To nie kupiony abonament, a raczej podróż w nieznany ląd. Ewa chce iść prostą drogą, instynktową i bezpośrednią, choć nieoczywistą. Za dużo na ludzi spada możliwości, za dużo diet, za dużo informacji, to wszystko sprawia, że gubimy się w podstawach i odbiegamy od natury - tak twierdzi Ewa i trudno się z tym nie zgodzić. Mnie powaliły na kolana połączenia smaków, konsystencji. A z rozmowy tej oto tu, po podpowiedziach Ewy, ugotowałam barszcz wiśniowy z młodymi ziemniakami. Jak smakuje ? Niesamowicie!
Obie bohaterki na jednej fotografi. Ola i Ewa. (fot. Iwo Ledwożyw) |
Nieco inną osobą jest Ola. Młoda, pełna pasji osoba. Jest niezwykle rozgadana i mimo, że twierdzi, że to wszystko z nieśmiałości, znakomicie porusza się w social mediach. Ola piecze. Jej ciasta wylądowały już na wielu stołach i w wielu okolicznościach. Nie są to prześliczne lukrowane torty, czy finezyjne upudrowane piętrowce. To są po prostu, normalne, domowe, ciasta, jakie piekły nasze mamy i babcie. Z dobrych składników i uczciwych proporcji. Ola twierdzi, że komercyjna sprzedaż jest nie dla niej. Często słyszy, że w swoje wyroby wkłada serce. Marzy jej się mała manufaktura ciast, z wielką witryną w Koszalinie przy Zwycięstwa, gdzie przechodnie mogliby podziwiać jej wypieki, nie tylko po, ale i w trakcie ich tworzenia. Dziś jej klienci, to często osoby, które śledzą jej poczynania na instagramie. Tam niemal codziennie lądują nowe wypieki. Kto chętny, zgłasza się i zamawia: do pracy na imieniny, na komunię, na mały jubileusz. Ola piecze, tak jakby miała to zrobić dla swoich najbliższych. Skąd popularność takiej formy? Kawiarnie i cukiernie są przewidywalne. Na dobre przyjęcie, czy serdeczne spotkanie nie wypada gonić do piekarni po babkę z metra, czy tort przywieziony z Poznania. Dobra gospodyni piecze sama, a lepsza, zamawia w „swoim” miejscu. Wieści o pysznym drożdżowcu lub serniku rozchodzą się pocztą pantoflową. Kto spróbował ten wie. Oli ciasta w moim domu zrobiły furorę. Kto mnie zna, ten wie, że sama uwielbiam piec i goście sądzili zgodnym chórem, że to moje wypieki. Uczciwie jednak podałam nazwisko autora, w końcu nie jest to bezimienny wytwór z ciastkarni.
Ola, z wykształcenia dietetyk, sama często słyszy, że takie ciasta są modne. Modne, bo domowe, a restauracyjne przestały być autentyczne? Czy tak jest, nie wie. Wie jedno, dla niej to pasja i życie, a jak przy okazji może się tym dzielić to czemu nie, chociaż nie wariuje na temat, wyszukanych mąk, bezglutenowych sytuacji czy życia bez laktozy. Jest po prostu normalnie. Pieczenie wymaga przestrzeni, dlatego Ola śni o większym polu do popisu lub choćby o drugiej lodówce. Często piecze do późna w nocy, co zmienia życie całej rodziny. Pasja to pasja i póki co udaje się Oli połączyć wszystko co kocha, łącznie z uroczym Forestem, który obok ciast jest bohaterem Olinego instastory.
Na pewno są jeszcze inne osoby, które kochają gotować i kochają się dzielić jedzeniem. Pamiętam, pewien festyn, który z pracy przyszło nam zorganizować. Nie dopisali „wielcy” lokalni producenci, ale jedno stoisko cieszyło się niezwykłą popularnością. Na małym stoliku przykrytym białym obrusem starsza pani sprzedawała swoje ciasta. Udało nam się ją namówić w ostatniej chwili na przyjazd. Na stół wyłożyła kruche ciasto z jagodami, serniki, domowy chleb i szarlotkę. Z nieustającym uśmiechem gawędziła z każdym klientem. Nim się obejrzałam, całe zapasy zostały wyprzedane. Bo… były domowe, były normalne, były od serca.
Czy restauracje są nieautentyczne?
Nie mam pojęcia.
Jeśli jednak macie ochotę spróbować czegoś innego, jesteście gotowi na przygodę kulinarną, ale przede wszystkim na spotkanie z drugim człowiekiem - polecam.
Cześć. Fajnie byłoby gdyby w poście znalazła się jeszcze informacja jak te dwie panie znaleźć- np. link do instagrama czy facebooka. Zachęciłaś mnie! :)
OdpowiedzUsuńOOO! świetny post! jak pięknie, lekko i wakacyjnie porusza się Pani pióro - podczas czytania widać jaką sympatią obdarzyła Pani Efkę i Olę bo zrobiły na Pani wrażenie swoją autentycznością i spontanicznością; Jedną znam z opowiadań, a Drugą osobiście i to napawa mnie taką dumą, że się rozpływam <3 jestem wzruszona <3
OdpowiedzUsuń